Strony

niedziela, 7 czerwca 2015

Od Mamoru (Bez tytułu)

Siedziałem przy wodospadzie. Jedyne co do mnie docierało to szum wody i poruszanych wiatrem drzew. Wiedziałem, że Scrubber siedzi na jednym z nich, przyglądając mi się. Ciągle to robił.
Starałem się równo oddychać i skupiać tylko na huku wodospadu, ignorując wszystkie pozostałe dźwięki. Potrzebowałem chwili ciszy. Jakiś czas temu Chika zrobiła mi awanturę o to, że jestem nadopiekuńczy, no i że mogłem zrobić alfie krzywdę. Ale przecież przeżył i nic mu się nie stało, tylko ona jak zawsze dramatyzowała.
Chciałbym, żeby tak było. Ale nawet ja sam uważałem inaczej. W tej chwili nie potrafiłem nawet stwierdzić, czemu go zaatakowałem. A takie rzeczy pamięta się na długi czas, przynajmniej w moim wypadku. W końcu wciąż pamiętam, dlaczego zabiłem kilka wilków z innych watah, a to było dawno...
Ziewnąłem i otworzyłem, dotąd zamknięte, ślepia. Byłem bliski zaśnięciu, a nie mogłem do tego dopuścić. Nie chciałem po raz kolejny przeżywać tego koszmaru. Momentu śmierci rodziców... To było w jakiś sposób zabawne. Pamiętałem jak zginęli, ba!, nawet jak wyglądali, ale nie miałem zielonego pojęcia jak się nazywali.
No, może pamiętałem, że imiona obojga zaczynały się na tą samą literę co moje. I, że kojarzą mi się z nauką i uporem. No, niekoniecznie w tej kolejności.
Wstałem i rozejrzałem się, wpatrując w korony drzew i szukając wzrokiem szopa. Tego jednak już tam nie było. Siedział obok mnie, przekrzywiając mały łepek. Westchnąłem, patrząc na niego, a po chwili ruszyłem w bliżej nieokreślonym kierunku, dając mu znak by poszedł za mną. Przeprowadziliśmy już dzisiaj trening, jeszcze przed wschodem słońca... Więc teraz cały dzień będziemy się nudzić.
W końcu co za dużo, to nie zdrowo, a ja wciąż kulałem.
Zatrzymałem się w parku. Co prawda nie mieliśmy w planach treningu, jednak... Zawsze można dokładnie obejrzeć teren, czego nigdy nie zrobiłem. Rozejrzałem się, szukając wzrokiem szopa. Siedział na jednym z drzew, nie oddalając się. Nie spuszczał ze mnie wzroku.
On mnie pilnuje czy jak?!
Westchnąłem i usiadłem, znów się rozglądając. Było jakoś... dziwnie pusto. Przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. I w sumie to dobrze. Nie miałem ochoty na czyjekolwiek towarzystwo. Stłumiłem ziewnięcie

Siedziałem w jakimś pseudo-lesie. Był zdecydowanie za mały na normalny las, bardziej przypominało to mały okrąg z drzew. Dookoła mnie biegały jakieś wilki, pozbawione pysków. Nie dosłownie - ich łby były po prostu zamazane. Wszystkie miały szare, potargane futro, jak u jakiś potworów.
"Las" płonął, a wilk-podobne stwory ganiały we wszystkie strony. Część z nich próbowała gasić płomienie, jeszcze inne prowadziły ewakuację szczeniaków, które też pozbawione były znaków szczególnych i pysków.
Podszedł... A może podeszła? W każdym razie zbliżył się do mnie jeden z tych "potworów". Słyszałem jak coś wrzeszczy, jednak nie mogłem rozróżnić słów. Patrzyłem na nią... niego... a po chwili podniosłem się i ruszyłem biegiem przed siebie. Nawoływałem kogoś. A raczej nie kogoś, tylko rodziców. Nie potrafiłem poznać własnego głosu.
Mijałem płonące drzewa i przeskakiwałem przez oderwane od nich gałęzie.
Przede mną zamajaczyły dwa, leżące na ziemi wilki. A raczej ich ciała.
W przeciwieństwie do pozostałych te były bardzo wyraźne, mimo, że w połowie strawione przez ogień.

Obudziłem się z wrzaskiem. Zasnąłem. I znowu widziałem ten koszmar sprzed ponad dwóch lat. Zaniosłem się kaszlem, a po chwili rozejrzałem.
Scrubber siedział obok mnie, nie spuszczając ze mnie wzroku. Jak zwykle. Odetchnąłem kilka razy. Nagle w głowie zaświtała mi pewna myśl.
Manabu i Mari*. Imiona na "M".

 *Od autorki:
Manabu - imię znaczące "uczyć się"
Mari - forma angielskiego imienia Mary, znaczące "upór, buntowniczość"